wtorek, 12 kwietnia 2011

ZJAZD... ALE JEDNAK ŻYJĘ :)

Jak wytłumaczyć moją pięciotygodniową wirtualną nieobecność? Chyba tylko jedno słowo odda je w pełni: kurodomowanie (ko, ko, ko). Z powodu remontu Mąż często poza domem, przyjaciółki zapracowane, siostra także ma nawał roboty. Oczywiście, ofiarne kobiety, zaglądają do nas w miarę możliwości i nie odmawiają pomocy, choćby przy kąpieli dzieciarni.
Dopadł mnie znów tzw. „matczyny zjazd” vel „macierzyński zjazd”. Córa ząbkuje, za nami kolejny skok rozwojowy -> umiejętność stania, chodzenia przy meblach i kanapie, raczkowanie. Cieszę się, że dziecko rozwija się prawidłowo, ale przysparza mi to także stresu… Żyję w ciągłym napięciu, bo Mała już kilka razy zaliczyła głową bliskie spotkanie z podłogą oraz spadła z łóżka. Ale jak to mówią bardziej doświadczeni rodzice: „dziecka nie upilnujesz…” Synek z kolei miewa chwile uwsteczniania, np. łazi na czworaka krzycząc przy tym w niebogłosy, co sprawia, że trafia mnie po prostu szlag.
Na tapecie trening toaletowy prawie dwuipółlatka. To fachowy termin, określenie bardziej prozaiczne: nauka funkcjonowania bez pieluchy. Ile ja się naprosiłam, namawiałam z Synkiem, że „teraz będziesz wołał na kibelek” – groch o ścianę. W niedzielę Mąż po prostu zdjął mu pieluchę i jazda! No i voila: pełen sukces! Wczoraj także. Dziś zdarzyły się dwie małe awarie, ale nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. Z tej okazji („mama i tata są z Ciebie Synku baaardzo dumni”) w domu pojawiła się nowa książeczka o Franklinie, a dziś zaliczyliśmy wizytę w cukierni. Nie powiem, przyjemnie posiedzieć w pełnym słońcu przy stoliku na powietrzu, nawet jeśli z dość dużego ciastka zje się malutki fragmencik, bo nagroda dla mistrza musi być J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

a teraz powiedz, co o tym myślisz: